Jak Sorrentino stworzył swój najbardziej osobisty film + analiza jego oscarowych szans
Paolo Sorrentino, włoski reżyser słynący dotychczas z bombastycznych, efektownych formalnie, portretów bogatych ludzi w swoich filmach, nakręciło ostatnio tytuł bardziej osobisty i bliższy jego sercu. Neapolitańczyk miał w głowie ten projekt od dwóch dekad i często do niego powracał. Dopiero w wieku 50 lat był gotowy skonfrontować się z przyszłością. Gdy producentka Włocha dostała scenariusz w swoje ręce, nie mogła uwierzyć jak osobisty jest to utwór. W "Hand of God" (po polsku "To była ręka Boga") bowiem Sorrentino wraca do Neapolu z lat 80 i portretuje samego siebie. Konkretnie, w 1987 roku młody Włoch przeżył wielką tragedię - stracił swoich rodziców (przez zatrucie dwutlenkiem węgla). Miało miejsce to dokładnie tego samego dnia gdy on sam spełniał swoje wielkie marzenie i uczestniczył w spotkaniu swojego idola Diego Maradony.
Utwór jednak ma skupiać się trochę na czym innym. Zamiast ruminować o owych koszmarnych wydarzeniach, Sorrentino postanowił opowiedzieć o tym co wydarzyło się później i jak młody Włoch zareagował, wykorzystał wręcz traumę, by stać się kimś wielkim. Będzie o początkach fascynacji tworzeniem filmów, o seksualnym przebudzeniu i jego relacjach z bratem i mentalnie niestabilną ciotką.
W roli samego siebie (nazwisko bohatera jest inne, ale wiadomo, że chodzi o Sorrentino) Włoch obsadził nieznanego dzieciaka Filippo Scottiego, wyłonionego z castingu, w którym udział wzięło ponad 100 chętnych. Reżyser przyznał, że nie chciał by to był aktor znany z innych już ról i filmów. W dziele zobaczymy również stałego bywalca - Toniego Servillo ("Wielkie piękno", "Oni")
Wróćmy jednak na chwilę do samego tytułu filmu i postaci Diego Maradony oraz jego roli w życiu Sorrentino. Tytuł oczywiście nawiązuje do sławnej, lecz nielegalnej bramki Argentyńczyka w finale Mistrzostw Świata w roku 1986. Można się jednak spodziewać lub być pewnym, że będzie on pewnego typu metaforą, bo jak już wspomniałem, nie jest to rzecz o boskim Diego. Nie zmienia to faktu, że Maradona był wielkim idolem i inspiracją Sorrentino - w końcu Włoch podziękował mu odbierając oscara za najlepszy film obcojęzyczny w 2012 roku ("Wielkie Piękno"). Również i przy okazji "The Hand of God", Sorrentino chciał się spotkać z Maradoną, być może pomówić o tytule utworu, niestety ten nieoczekiwanie zmarł miesiąc po skończeniu zdjęć do filmu. Rodzina i agent Argentyńczyka nie byli do końca zadowoleni i chcieli rozprawy sądowej, Włoch jednak odebrał to jako zwykłe straszenie i chęć wyłudzenia pieniędzy (źródło: Indiewire).
Tyle o samym filmie i procesie jego tworzenia. Gdy te słowa są jednak pisane, "To była ręka Boga" odbywa właśnie pierwsze światowe pokazy na prestiżowym weneckim festiwalu. Jak pewnie mogliście wywnioskować z moich premierowych oscarowych typów, oceniam jego szanse bardzo wysoko i uważam, że być może nawet uda mu się przebić poza kategorię film międzynarodową i poniękąd być tegoroczną "Romą". Wynika to z tego, że takie dzieła są teraz w cenie. Ludzie lubią osobiste historie. Sądzę też "Hand of God" będzie jednym z najlepiej przyjętych utworów na Lido i wyjedzie z wyspy z nagrodą, a potem Netflix i jego głębokie kieszenie zrobią świetną kampanię. Sam Neapolitańczyk też ma spore szanse na nominacje za reżyserię, wpisuje się bowiem w aktualny trend nominowania europejskich autorów (Vinterberg, Pawlikowski, Lanthimos etc.).
Komentarze
Prześlij komentarz